środa, 16 listopada 2016

Negocio - numer konta

Sporo osób pytało mnie o numer konta. Postanowiłem ten numer udostępnić...choć robię to niechętnie. Jeśli ktoś będzie chciał wspomóc pracę misyjną może to zrobić używając następującego numeru konta 51 1240 1343 1111 0010 6970 4553. Proszę ZAWSZE dorzucić maila z intencją, w której mogę odprawić mszę świętą. Tak mogę i chcę się odwdzięczyć. To jak, mamy umowę?
I od razu bardzo dziękuję wszystkim za niespotykaną życzliwość i przede wszystkim za modlitwę. Jej z pewnością potrzebuję najbardziej.

Habla, lo que quieres. Pero atiende, que hablas.

W jednym z tekstów przywołałem nieboszczyka Wittgensteina, który zostawił potomnym zdanie – "granice mojego języka są granicami mojego świata". I tak, i nie. Pozwolę sobie ominąć owo "nie" i spróbuję urodzić kilka zdań jak to jest, kiedy język giętki potrafi wyrazić to, co chce głowa. Choć - jak się okazuje - nie zawsze.

Castellano, którego próbowano nauczyć mnie w Polsce ma się do hiszpańskiego w Boliwii trochę jak polska mowa hanysa z Rudy Śląskiej (lub innego uroczego zakątka na Śląsku) do "czyly, zrobyly i złamaly" ludzi urodzonych za Brynicą i Czarną Przemszą. Absolutnie nie rozstrzygam kto mówi bardziej poprawnie. Nie jestem w tej dziedzinie fachowcem, jednak chodzi o ukazanie skali różnorodności. A tej nie brakuje.

Miałem niedawno okazję, może nie tyle fatalnie się przejęzyczyć, co pomylić kotleta ze ściągawką. Ponieważ zdarza mi się mówić do większej liczby osób, przygotowałem sobie kilka słów na małej karteczce i dziarsko oznajmiłem – "estoy preparado, porque hize pequeña chuleta". Co znaczy, że się przygotowałem i zrobiłem małą ściągawkę. Jednak "chuleta" oznacza także kotleta. Głodnemu chleb na myśli... Równie dobrze "chuleta" można pomylić z "cholita". I tak też zrobił jeden z adeptów tej pięknej, kastylijskiej mowy. Rozparł się w fotelu w knajpie i zamówił "una cholita, por favor" (jeśli chcesz wiedzieć, co znaczy "cholita", zachęcam do poszukiwań). Można także pomylić cabellos i caballos, czyli włosy z końmi, albo karę lub żal (pena) z... hmmm, nie mam śmiałości o tym pisać.
Choć dorzucę, że jest drobna różnica między "mamá" i "mama". Pierwsze słowo to po prostu mama, drugie to sutek. Trzeba być czujnym. Całkiem niedawno zamiast powiedzieć, że chcę się pożegnać (despedir) powiedziałem, że chcę się obudzić (despertar). Warto też pamiętać, żeby przy zakupie popularnego napoju, o nieskończonej chyba ilości cukru, wypowiedzieć całą nazwę. Prosząc o "coca", można dostać porcję liści na chęć życia, prosząc o "cola" można dostać klej albo ogon. Choć "cola" oznacza także kolejkę (niechcący to sprawdziłem). Na popełnienie językowej pomyłki sposobów są miliony.

Kolejna "cosita", która wydaje się być całkiem zabawna, to zdrobnienia, a czasem nawet "zdrobnionka". Można powiedzieć "chico" – chłopiec, ale zazwyczaj słyszy się "chiquito" albo "chiquitito". Prawda, że urocze? Sposobów na użycie zdrobnień również są miliony.
Inną grupę słów stanowią te z grupy "ej, to po polsku!". Pierwsze, które przychodzi mi do głowy, to "curva". Ile zwykły zakręt może wlać nadziei w spragnione polskiej mowy serce. Albo wywołać zdumienie. Zależy, czego kto szuka. Gorzej, jeśli owa "curva" jest "peligrosa", czyli niebezpieczna. Jakby nie spojrzeć, warto zdjąć nogę z gazu.

Jest też używane słówko "oso", które nie oznacza upierdliwego owada, ale niedźwiedzia. Nauczyłem się tego w dość przypadkowy sposób. Poszliśmy kiedyś popływać w stawie, w którym również robi się pranie, poi krowy, albo po prostu odmacza się. Taki traf nam się trafił, że były tam również dzieciaki z wioski obok, które widząc białego, dość obficie zarośniętego faceta (tutaj "hombres" raczej nie mają zarostu) zaczęły mówić coś o "osach". I tak zostałem niedźwiedziem.
Są też "pantalones", które są po prostu spodniami, nie zaś majtkami w stylu "spadochron". Do najbardziej popularnych "swojaków" należą: baba (ślina), droga (narkotyk),cosa (rzecz), gimnasio (siłownia, sala gimnastyczna), ropa (ubranie), pan (chleb), pupa (wysypka). Na marginesie, pupa to culo, a właściwie culito. I tutaj anegdotka. Niedawno przywitał się ze mną jeden chico i zrobił to po polsku. Powiedział "dzień dobry". Miły gest, pomyślałem. Zapytałem go, jakie inne polskie słowa zna. Odparł – dupa! Może nie jest to Szczebrzeszyn ale miło, że i polskiej mowy ktoś za granicą chce się uczyć.

Chciałbym na koniec zostawić drobny prezent, a właściwie dobre słowo. Z tą drobną różnicą, że w w języku Cervantesa. Albo Moralesa. (Mam zamiar użyć średnika, żeby "się to jakoś literacko obroniło").
Co zrobisz – que vas a hacer; tak wybrałeś – así elegiste; wierzę, ale wątpię – creo, pero dudo; przypuszczam, że wątpię – supongo que dudo; korzyść – ventaja; dużo wiesz – sabes mucho; masz wiedzę – tienes mucha sabiduría; to musi być dla Ciebie trudna sytuacja – esto tiene que ser la difícil situación para Ti.

Zatem, jak mawiają Boliwijczycy – aproveche! Bo ostatecznie chodzi o to, by i w języku być z ludem. 

piątek, 11 listopada 2016

Mediomaraton en la tierra boliviana

Kiedyś wpadła mi w ręce książka Murakamiego – "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu". Między innymi traktuje ona o bieganiu. Jednak ciekawsze jest to, co samemu bieganiu towarzyszy. Bo posiadam wrażenie graniczące z pewnością, że autor wspomnianej książki, jak i piszący te słowa nigdy nie zbliżą się nawet w osiąganych wynikach do kenijskich chartów, ale posiadają pewne "biegające" spostrzeżenia. I na dobrą sprawę, o tym chciałem.

Znów odwołam się do spostrzeżeń wyłaniających się z obserwacji jednego, popularnego serwisu społecznościowego, na którym ludzie promują siebie jako zawziętych biegaczy. Sprawia to, że owo bieganie staje się sposobem życia, a nawet czymś w rodzaju absolutu. Dość niebezpieczna zabawa. Ja jednak nie czuję takiego zagrożenia, gdyż biegam jak Pumba i bieganie w moim przypadku służy raczej oderwaniu myśli od tego, co je rozrywa.
I właśnie w ten sposób, jak przystało na "adepta samotności", jednego deszczowego popołudnia, zupełnie przez przypadek zostałem półmaratończykiem.
Myśli miałem tak pochmurne jak ołowiane niebo, które rozciągnęło się nad "moim" skrawkiem Boliwii. Mogłem zalać te myśli łzami, albo ubrać buty i zamienić się w Forresta Gumpa i pobiec przez siebie. Determinacja zwyciężyła.
Nie mam jednak zamiaru pisać o wywalonym jęzorze, albo przepoconej koszulce. Zamiast tego, chciałbym zaproponować trzy spotkania. Z ludem. Bo w Boliwii trzeba być z ludem (hay que estar con el pueblo).
Spotkanie pierwsze.
Urwałem może cztery kilometry dystansu, o którym nie miałem pojęcia i spotkałem grupę facetów z wypchanymi jak chomiki policzkami. Bo w Boliwii, żuje się zioła na chęć życia. Pozdrowiliśmy się wzajemnie, ale widok białego, owłosionego jak niedźwiedź gościa nie dawał im spokoju. Zapytali "donde va", co można przetłumaczyć "dokąd biegniesz". Odpowiedziałem, że "estoy corriendo, porque esto es bueno para salud", co znaczy że to dobre dla zdrowia. Nie mogli dać wiary. Po jaką cholerę biegać, skoro można poleżeć w hamaku i to też dobre dla zdrowia. Nie dawali za wygraną i pytali dalej. Dotarło do mnie jak europejskie myślenie może być nieoczywiste poza Europą. I przyszłą mi myśl, żeby dać rozwiązanie tej biegającej zagadki na sposób zrozumiały. Tutaj należy się krótka anegdotka. Jeden z moich przyjaciół, którzy mieli okazję nauczać w zasadniczej szkole zawodowej, napominał adeptów sztuki masarskiej lub innych zdolności mechanicznych, żeby nie huśtali się na krzesłach. Bo to na potencję źle wpływa. Chłopcy mieli problem z rozszyfrowaniem jednego słowa, aż ktoś nagle rzucił – "to szkodzi na jaja". Od tego czasu nikt już się nie huśtał.
Czyniąc długą historię krótką, należy jasno formułować komunikaty. Wyjaśniłem zatem moją biegaczą przypadłość wpływem biegania na żywotność organizmu. Zdziwienie zaczęło opadać.
Spotkanie drugie.
Biegnąc dalej dobiegłem do jednej z wiosek. "La comunidad, donde voy a trabajar". Wspólnota, w której będę pracował. Skoro należy być z ludem, a lud chodzi pieszo, więc potraktowałem moje przybiegnięcie tam, jako odwiedziny. Nie miałem okazji zamienić słowa z nikim, ale zaskoczyło mnie bardzo, kiedy ludzie wstali i zaczęli dopingować moim trudom. Poczułem się jak uczestnik Maratonu Bostońskiego, i to w Boliwii. Doping był o tyle ważny, że wiązał się, jak przypuszczam, z przerwaniem nasiadówki ku pamięci zmarłych i "aplausos" czyli oklaskami. Oklaski są tutaj dość popularną formą wyrażania aprobaty. Poczułem dumę. I poczułem, że pierwszy raz w życiu mogę przebiec więcej. Zaświeciła się żarówka oznaczająca półmaraton.
Spotkanie trzecie.
Wracawszy, jak mawiają w Wilnie, spotkałem jednego "viejito", dziadunia, który trudził się pod górę na rowerze bardziej niż ja biegnąc. Zaproponowałem, że go popchnę i jakoś pokona swoją rowerową Nangę Parbat. Nie dał wiary i zszedł z roweru. I tak stworzyła się okazja do rozmowy.
Po pytaniach, o to dlaczego biegnę, padło pytanie skąd jestem. To dośc ważne, bo wielu mówi, że jestem "Ruso" (nie trzeba tłumaczyć, psia mać). Więc uprzedzając posądzenie mnie o bycie człowiekiem z zaprzyjaźnionego kraju, powiedziałem, że jestem z Polski. Viejito zapytał, czy to gdzieś w Estados Unidos (widać bieganie kojarzy się z Central Parkiem w NY). Nie poddałem się i powiedziałem, że to kraj, gdzie urodziła się Juan Pablo II. Trop okazał się słuszny. Viejito przyjął moją linię i nie nazwał mnie "ruskiem". Swoją drogą, zapytałem skąd takie posądzenia. Powiedzieli, że z powodu brody. A tam, niech żyją drwale.
I tak sobie myślę, że jeżeli warto biegać z powodu wyganiania myśli, dla zdrowia, albo żeby zyskać "fejm" na profilu społecznościowym, to o wiele bardziej warto biegać, żeby spotkać człowieka. Tego, z którym żyje się po sąsiedzku i który w brodatym "extranjero" może kiedyś zobaczy swojego "ziomka".



piątek, 28 października 2016

las fotas






Boliwijskie początki

Jednym z pierwszych zdań, jakie usłyszałem na boliwijskiej ziemi było "aqui es tu nuevo paìs", co można przetłumaczyć – tutaj jest twój nowy kraj. Co miałem zrobić uśmiechnąłem się i odpowiedziałem - "sì", cytując pewną dobrze znaną mi osobę. Jaka jest Boliwia? Nie wiem. Cokolwiek będę mógł powiedzieć za jakiś czas, sam nie wiem jak długi. Bo przecież zmysł poznawczy też potrzebuje czasu.
Jedno jest pewne – po trzech tygodniach o Boliwii nadal prawie nic nie wiem, nieco więcej rozumiem z tej "pięknej kastylijskiej mowy" i nadzwyczaj często płaczę tęskniąc za tymi, którzy są tak daleko stąd.
Nie chodzi jednak o to, żeby rozpisywać się tutaj o płakaniu. To zbyt intymne, więc zostawię to dla siebie. W końcu misje to "nie jakaś hurtownia gaci" i z Bożą pomocą kiedyś i więcej zrozumiem, i zacznę gadać jak José Arcadio Morales, i łzy może też wyschną.
Jest po prostu słodko – gorzko. Ze zdecydowaną przewagą goryczki... i to nie tej chmielowej.
Żeby jednak nie przepełnić czary goryczy, pozwolę sobie na powieszenie tutaj krótkiego słowniczka pojęć, które zdaje się są tutaj dość popularne. Kolejność będzie podyktowana najzwyklejszym chaosem... i właściwie od tego zacznę.
Chaos
Jeśli wydawało mi się, że mam jakieś pojęcie o chaosie drogowym, to miałem rację – wydawało mi się. Nie znam kraju spośród tych, które odwiedziłem, gdzie wjeżdżający na rondo ma pierwszeństwo, oświetlenie w nocy jest fakultatywne i motor (chiński, ma się rozumieć) potrafi pomieścić 5 zadowolonych z podróży osób. No i pierwszeństwo ma ten, kto ma większy samochód. Ale w tym chaosie jest metoda. I myślę, że to szczęście, że nikt nie próbował zorganizować tutaj ruchu ulicznego po europejsku. Byłoby więcej larma niż z Trybunałem Konstytucyjnym w Polsce.
Placa
Tablica rejestracyjna. Wiele pojazdów po prostu jej nie ma. Dlaczego? Bo auto załatwił szwagier, od kogoś kto znajomego w warsztacie, kto z kolei "zna bardzo wpływowych ludzi", którzy znają innych i mogą załatwić (jak to swojskie "załatwić" pięknie się tu odnajduje) auto w nieco niższej cenie... jest tylko jeden mały problem – nie można go zarejestrować. Jeśli ruszy się głową, to powody staną się jasne.
Reunión
Zebranie. To chyba w Polsce nazywało się plenum... Jeśli organizuje się spotkanie, to po to, żeby na nim coś ustalić, przedłożyć rozwinięte plany, wznosić dość szczytne idee, i przede wszystkim poczuć się ważnym – czyli kimś, kto ma wpływ na cokolwiek. Tym czymkolwiek, jest owo "reunión", bo rzadko z takiego zebrania cokolwiek wynika poza lepszym samopoczuciem obradujących. Ale przecież i w każdym z nas tkwi ziarenko dumy, które rozwijając się sprawia, że chcemy być "jakoś" ważni. Poza tym takie zebranie, to zawsze okazja do wypowiedzenia przynajmniej kilku dobrych słów. A jak mawiał mój kolega "u mnie słowo droższe od pieniędzy". I może dlatego ludzie tak lubią tutaj radzić?
Negocio
Biznes. Ludzie tutaj są bardzo przedsiębiorczy. Kartki z napisem "hay hielo" (jest lód) można spotkać na wielu domach. W końcu nie każdy ma lodówkę. Chodzi o to, żeby móc zarobić na tym, czego potrzebują inni. Negocio w ten sposób staje się poniekąd pomocą okazaną drugiemu, bo przecież każdy chce mieć dostęp do tego, czego potrzebuje. A Tubylcy po prostu stwarzają możliwość. Nie spotkałem też wyrzuconej rzeczy, która mogłaby się jeszcze do czegoś nadawać. Ludzie tutaj po prostu potrafią nadać im nowe życie. A jeśli nie, to wtedy "Laudato si" – czyli niech i śmieci w rowie chwalą Pana.
Cabildos
Starszyzna. Bez cienie ironii. Piękna tradycja redukcji jezuickich, kiedy starszyzna pilnowała w kościele porządku. I choć dzisiaj to już raczej funkcja honorowa, to przypomina o historii i o tym jak drzewiej o Panu Bogu mówiono. A swoją drogą czuć w nich wodzowski majestat.
Klaskanie
Po prostu klaskanie. To jest to czego chyba nam trochę brakuje. Nie samego klaskania, ale życia i spontaniczności. Nie chodzi o to, żeby robić w kościele koncert Rubika, ale o to żeby potrafić się ucieszyć swoją obecnością przed Panem Bogiem. Nie chodzi mi też o idealizowanie takiego przeżywania wiary, jednak warto czasem być w Kościele inaczej, bardziej żywiołowo. Nie każda msza jest przecież pogrzebem. Nie ukrywam też, że póki co średnio potrafię się znaleźć jako klaskający. Ale cudowne jest to, że nic nie muszę.
Jedzenie
Słyszałem taką anegdotkę, że Boliwijczycy uważają Polaków za wegetarian (tak, byli w Polsce). Powiem wprost, jeśli my w Europie uchodzimy za niestroniących od schabowego i rolady mięsożerców, to Boliwijczycy biją nas na głowę. Miałem okazję towarzyszyć jednemu z moich boliwijskich znajomych przy rozbieraniu krowy. Na hasło "lomo", czyli polędwica, zaczęła mu cieknąć ślinka i aż przyklasnął. I jak tu nie docenić kunsztu i szlachetności boliwijskich podniebień?
Agua bendita
Woda święcona. Troszkę kojarzy mi się z Wielką Sobotą w Polsce, kiedy święci się pokarmy. Jeśli kropla nie spadnie na jedzonko i koszyczek, święcenie jest nieważne. Tylko że tutaj użycie wody święconej w dużych ilościach jest tak naturalne, że zupełnie nie dziwi. I to ciekawe, że nikt nie ucieka tu przed księdzem z kropidłem. Wręcz przeciwnie. Można odnieść wrażenie, że im więcej wody, tym więcej błogosławieństwa.

Jest pewnie jeszcze wiele spraw do opisania i wiele można powiedzieć o różnicach i podobieństwach. Jednak nie wszystko na raz. Poza tym to tylko moje wrażenie. Świeżaka, adepta misyjnej pracy. I trochę adepta samotności (brzmi znajomo).

Zatem jeśli pisze cokolwiek, to z perspektywy żółtodzioba, który musi się jeszcze nauczyć boliwijskich serc. Bo nie przyjechałem pouczać, ale żeby, jak mawia jeden ważny człowiek, "być z ludem". Pewnie te same sprawy za rok, dwa lub więcej będę widział w innej perspektywie. Niejedno chodzi mi po głowie... ale o umieraniu i rodzeniu się na nowo, spowiadaniu w Guarayo i bezradności spróbuje innym razem. O ile spróbuje.