Kiedyś wpadła mi w ręce książka
Murakamiego – "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu".
Między innymi traktuje ona o bieganiu. Jednak ciekawsze jest to, co
samemu bieganiu towarzyszy. Bo posiadam wrażenie graniczące z
pewnością, że autor wspomnianej książki, jak i piszący te słowa
nigdy nie zbliżą się nawet w osiąganych wynikach do kenijskich
chartów, ale posiadają pewne "biegające" spostrzeżenia.
I na dobrą sprawę, o tym chciałem.
Znów odwołam się do spostrzeżeń
wyłaniających się z obserwacji jednego, popularnego serwisu
społecznościowego, na którym ludzie promują siebie jako
zawziętych biegaczy. Sprawia to, że owo bieganie staje się
sposobem życia, a nawet czymś w rodzaju absolutu. Dość
niebezpieczna zabawa. Ja jednak nie czuję takiego zagrożenia, gdyż
biegam jak Pumba i bieganie w moim przypadku służy raczej oderwaniu
myśli od tego, co je rozrywa.
I właśnie w ten sposób, jak
przystało na "adepta samotności", jednego deszczowego
popołudnia, zupełnie przez przypadek zostałem półmaratończykiem.
Myśli miałem tak pochmurne jak
ołowiane niebo, które rozciągnęło się nad "moim"
skrawkiem Boliwii. Mogłem zalać te myśli łzami, albo ubrać buty
i zamienić się w Forresta Gumpa i pobiec przez siebie. Determinacja
zwyciężyła.
Nie mam jednak zamiaru pisać o
wywalonym jęzorze, albo przepoconej koszulce. Zamiast tego,
chciałbym zaproponować trzy spotkania. Z ludem. Bo w Boliwii trzeba
być z ludem (hay que estar con el pueblo).
Spotkanie pierwsze.
Urwałem może cztery kilometry
dystansu, o którym nie miałem pojęcia i spotkałem grupę facetów
z wypchanymi jak chomiki policzkami. Bo w Boliwii, żuje się zioła
na chęć życia. Pozdrowiliśmy się wzajemnie, ale widok białego,
owłosionego jak niedźwiedź gościa nie dawał im spokoju. Zapytali
"donde va", co można przetłumaczyć "dokąd
biegniesz". Odpowiedziałem, że "estoy corriendo, porque
esto es bueno para salud", co znaczy że to dobre dla zdrowia.
Nie mogli dać wiary. Po jaką cholerę biegać, skoro można poleżeć
w hamaku i to też dobre dla zdrowia. Nie dawali za wygraną i pytali
dalej. Dotarło do mnie jak europejskie myślenie może być
nieoczywiste poza Europą. I przyszłą mi myśl, żeby dać
rozwiązanie tej biegającej zagadki na sposób zrozumiały. Tutaj
należy się krótka anegdotka. Jeden z moich przyjaciół, którzy
mieli okazję nauczać w zasadniczej szkole zawodowej, napominał
adeptów sztuki masarskiej lub innych zdolności mechanicznych, żeby
nie huśtali się na krzesłach. Bo to na potencję źle wpływa.
Chłopcy mieli problem z rozszyfrowaniem jednego słowa, aż ktoś
nagle rzucił – "to szkodzi na jaja". Od tego czasu nikt
już się nie huśtał.
Czyniąc długą historię krótką,
należy jasno formułować komunikaty. Wyjaśniłem zatem moją
biegaczą przypadłość wpływem biegania na żywotność organizmu.
Zdziwienie zaczęło opadać.
Spotkanie drugie.
Biegnąc dalej dobiegłem do jednej z
wiosek. "La comunidad, donde voy a trabajar". Wspólnota, w
której będę pracował. Skoro należy być z ludem, a lud chodzi
pieszo, więc potraktowałem moje przybiegnięcie tam, jako
odwiedziny. Nie miałem okazji zamienić słowa z nikim, ale
zaskoczyło mnie bardzo, kiedy ludzie wstali i zaczęli dopingować
moim trudom. Poczułem się jak uczestnik Maratonu Bostońskiego, i
to w Boliwii. Doping był o tyle ważny, że wiązał się, jak
przypuszczam, z przerwaniem nasiadówki ku pamięci zmarłych i
"aplausos" czyli oklaskami. Oklaski są tutaj dość
popularną formą wyrażania aprobaty. Poczułem dumę. I poczułem,
że pierwszy raz w życiu mogę przebiec więcej. Zaświeciła się
żarówka oznaczająca półmaraton.
Spotkanie trzecie.
Wracawszy, jak mawiają w Wilnie,
spotkałem jednego "viejito", dziadunia, który trudził
się pod górę na rowerze bardziej niż ja biegnąc. Zaproponowałem,
że go popchnę i jakoś pokona swoją rowerową Nangę Parbat. Nie
dał wiary i zszedł z roweru. I tak stworzyła się okazja do
rozmowy.
Po pytaniach, o to dlaczego biegnę,
padło pytanie skąd jestem. To dośc ważne, bo wielu mówi, że
jestem "Ruso" (nie trzeba tłumaczyć, psia mać). Więc
uprzedzając posądzenie mnie o bycie człowiekiem z zaprzyjaźnionego
kraju, powiedziałem, że jestem z Polski. Viejito zapytał, czy to
gdzieś w Estados Unidos (widać bieganie kojarzy się z Central
Parkiem w NY). Nie poddałem się i powiedziałem, że to kraj, gdzie
urodziła się Juan Pablo II. Trop okazał się słuszny. Viejito
przyjął moją linię i nie nazwał mnie "ruskiem". Swoją
drogą, zapytałem skąd takie posądzenia. Powiedzieli, że z powodu
brody. A tam, niech żyją drwale.
I tak sobie myślę, że jeżeli warto
biegać z powodu wyganiania myśli, dla zdrowia, albo żeby zyskać
"fejm" na profilu społecznościowym, to o wiele bardziej
warto biegać, żeby spotkać człowieka. Tego, z którym żyje się
po sąsiedzku i który w brodatym "extranjero" może kiedyś
zobaczy swojego "ziomka".
Szczęść Boże
OdpowiedzUsuńŻyczymy wytrwałości w tym bieganiu dla zdrowia i dla spotkania z wiernymi .Czekamy na dalsze "las fotas" z tych "obieganych" okolic i startu w boliwijskim półmaratonie .