Jednym z pierwszych zdań, jakie
usłyszałem na boliwijskiej ziemi było "aqui es tu nuevo
paìs",
co można przetłumaczyć – tutaj jest twój nowy kraj. Co miałem
zrobić uśmiechnąłem się i odpowiedziałem - "sì",
cytując pewną dobrze znaną mi osobę. Jaka jest Boliwia? Nie wiem.
Cokolwiek będę mógł powiedzieć za jakiś czas, sam nie wiem jak
długi. Bo przecież zmysł poznawczy też potrzebuje czasu.
Jedno
jest pewne – po trzech tygodniach o Boliwii nadal prawie nic nie
wiem, nieco więcej rozumiem z tej "pięknej kastylijskiej mowy"
i nadzwyczaj często płaczę tęskniąc za tymi, którzy są tak
daleko stąd.
Nie
chodzi jednak o to, żeby rozpisywać się tutaj o płakaniu. To zbyt
intymne, więc zostawię to dla siebie. W końcu misje to "nie
jakaś hurtownia gaci" i z Bożą pomocą kiedyś i więcej
zrozumiem, i zacznę gadać jak José Arcadio Morales, i łzy może
też wyschną.
Jest
po prostu słodko – gorzko. Ze zdecydowaną przewagą goryczki... i
to nie tej chmielowej.
Żeby
jednak nie przepełnić czary goryczy, pozwolę sobie na powieszenie
tutaj krótkiego słowniczka pojęć, które zdaje się są tutaj
dość popularne. Kolejność będzie podyktowana najzwyklejszym
chaosem... i właściwie od tego zacznę.
Chaos
Jeśli
wydawało mi się, że mam jakieś pojęcie o chaosie drogowym, to
miałem rację – wydawało mi się. Nie znam kraju spośród tych,
które odwiedziłem, gdzie wjeżdżający na rondo ma pierwszeństwo,
oświetlenie w nocy jest fakultatywne i motor (chiński, ma się rozumieć) potrafi pomieścić 5 zadowolonych z podróży osób. No i
pierwszeństwo ma ten, kto ma większy samochód. Ale w tym chaosie
jest metoda. I myślę, że to szczęście, że nikt nie próbował
zorganizować tutaj ruchu ulicznego po europejsku. Byłoby więcej
larma niż z Trybunałem Konstytucyjnym w Polsce.
Placa
Tablica
rejestracyjna. Wiele pojazdów po prostu jej nie ma. Dlaczego? Bo
auto załatwił szwagier, od kogoś kto znajomego w warsztacie, kto z
kolei "zna bardzo wpływowych ludzi", którzy znają innych
i mogą załatwić (jak to swojskie "załatwić" pięknie
się tu odnajduje) auto w nieco niższej cenie... jest tylko jeden
mały problem – nie można go zarejestrować. Jeśli ruszy się
głową, to powody staną się jasne.
Reunión
Zebranie.
To chyba w Polsce nazywało się plenum... Jeśli organizuje się
spotkanie, to po to, żeby na nim coś ustalić, przedłożyć
rozwinięte plany, wznosić dość szczytne idee, i przede wszystkim
poczuć się ważnym – czyli kimś, kto ma wpływ na cokolwiek. Tym
czymkolwiek, jest owo "reunión", bo rzadko z takiego
zebrania cokolwiek wynika poza lepszym samopoczuciem obradujących.
Ale przecież i w każdym z nas tkwi ziarenko dumy, które rozwijając
się sprawia, że chcemy być "jakoś" ważni. Poza tym
takie zebranie, to zawsze okazja do wypowiedzenia przynajmniej kilku
dobrych słów. A jak mawiał mój kolega "u mnie słowo droższe
od pieniędzy". I może dlatego ludzie tak lubią tutaj radzić?
Negocio
Biznes.
Ludzie tutaj są bardzo przedsiębiorczy. Kartki z napisem "hay
hielo" (jest lód) można spotkać na wielu domach. W końcu nie
każdy ma lodówkę. Chodzi o to, żeby móc zarobić na tym, czego
potrzebują inni. Negocio w ten sposób staje się poniekąd pomocą
okazaną drugiemu, bo przecież każdy chce mieć dostęp do tego,
czego potrzebuje. A Tubylcy po prostu stwarzają możliwość. Nie
spotkałem też wyrzuconej rzeczy, która mogłaby się jeszcze do
czegoś nadawać. Ludzie tutaj po prostu potrafią nadać im nowe
życie. A jeśli nie, to wtedy "Laudato si" – czyli niech
i śmieci w rowie chwalą Pana.
Cabildos
Starszyzna.
Bez cienie ironii. Piękna tradycja redukcji jezuickich, kiedy
starszyzna pilnowała w kościele porządku. I choć dzisiaj to już
raczej funkcja honorowa, to przypomina o historii i o tym jak
drzewiej o Panu Bogu mówiono. A swoją drogą czuć w nich wodzowski
majestat.
Klaskanie
Po
prostu klaskanie. To jest to czego chyba nam trochę brakuje. Nie
samego klaskania, ale życia i spontaniczności. Nie chodzi o to,
żeby robić w kościele koncert Rubika, ale o to żeby potrafić się
ucieszyć swoją obecnością przed Panem Bogiem. Nie chodzi mi też
o idealizowanie takiego przeżywania wiary, jednak warto czasem być
w Kościele inaczej, bardziej żywiołowo. Nie każda msza jest
przecież pogrzebem. Nie ukrywam też, że póki co średnio potrafię się znaleźć jako klaskający. Ale cudowne jest to, że nic nie
muszę.
Jedzenie
Słyszałem
taką anegdotkę, że Boliwijczycy uważają Polaków za wegetarian
(tak, byli w Polsce). Powiem wprost, jeśli my w Europie uchodzimy za
niestroniących od schabowego i rolady mięsożerców, to
Boliwijczycy biją nas na głowę. Miałem okazję towarzyszyć
jednemu z moich boliwijskich znajomych przy rozbieraniu krowy. Na
hasło "lomo", czyli polędwica, zaczęła mu cieknąć
ślinka i aż przyklasnął. I jak tu nie docenić kunsztu i
szlachetności boliwijskich podniebień?
Agua
bendita
Woda
święcona. Troszkę kojarzy mi się z Wielką Sobotą w Polsce,
kiedy święci się pokarmy. Jeśli kropla nie spadnie na jedzonko i
koszyczek, święcenie jest nieważne. Tylko że tutaj użycie wody
święconej w dużych ilościach jest tak naturalne, że zupełnie nie
dziwi. I to ciekawe, że nikt nie ucieka tu przed księdzem z
kropidłem. Wręcz przeciwnie. Można odnieść wrażenie, że im
więcej wody, tym więcej błogosławieństwa.
Jest
pewnie jeszcze wiele spraw do opisania i wiele można powiedzieć o
różnicach i podobieństwach. Jednak nie wszystko na raz. Poza tym
to tylko moje wrażenie. Świeżaka, adepta misyjnej pracy. I trochę
adepta samotności (brzmi znajomo).
Zatem
jeśli pisze cokolwiek, to z perspektywy żółtodzioba, który musi
się jeszcze nauczyć boliwijskich serc. Bo nie przyjechałem pouczać,
ale żeby, jak mawia jeden ważny człowiek, "być z ludem".
Pewnie te same sprawy za rok, dwa lub więcej będę widział w innej
perspektywie. Niejedno chodzi mi po głowie... ale o umieraniu i
rodzeniu się na nowo, spowiadaniu w Guarayo i bezradności spróbuje
innym razem. O ile spróbuje.